Pickupem po pustyni, czyli jak przemierzyliśmy Sal

2

Po odebraniu z hotelu kierowca wraz z naganiaczem śmieją się ze mnie. – Na taką wycieczkę zabrałeś buty? Jak chcesz zaliczyć Shark Bay? Wymieniają jeszcze kilka zdań w swoim języku, po czym jeden wysiada aby zagadywać ludzi przy hotelu Oásis Salinas Sea. Kierowca objechał z nami Santa Maria, tłumacząc historię i zachodzące tam zmiany. Nieco na uboczu, swoją dawną bazę (albo raczej przykrywkę agencji wywiadowczej) ma Aerofłot wraz z Antonov Airlines. Tuż za nią rozpościerają się pola pokryte czerwoną warstwą wody. Woda swój nietypowy kolor zawdzięcza ilości soli i minerałów w niej rozpuszczonych. Kierowca twierdzi, że sól była, jest i będzie wytwarzana na Sal. To po prostu zbyt łatwe i intratne (dla najbiedniejszych) zajęcie, a zapotrzebowanie na nią nigdy nie spadnie. Byłem w wielu kopalniach soli, od Wieliczki po te na południu Francji, ale na Sal sól po prostu wala się pod nogami. Po salinas jedziemy jakiś czas na północ. Krajobraz z każdym kilometrem zmienia się jak w kalejdoskopie, dopiero co jechaliśmy po wydmach a już omijamy trawiaste pagórki, żeby za chwilę przyspieszyć na szutrze. Nasz pick-up skręca tu i tam, stęka od nierówności i ilości pasażerów, a ja zagaduję kierowcę. Chwilę później dostaję plik starych zdjęć i przedruków gazet, które ukazują nam jak bardzo zmieniła się wyspa przez ostatnie 50 lat.

Sal, Cape Verde

Przestaję żałować, że nie wzięliśmy quada – odnalezienie właściwej drogi na tym pustkowiu graniczy z cudem. Po przedarciu się przez piaski docieramy do dość sporej chaty na plaży, pośrodku niczego. Ten dom to mekka kite-surferów z całego świata. To tutaj osiadł Josh Angulo oraz szkolił się Mitu Monteiro przed zdobyciem mistrzowskiego tytułu w 2008 roku. Warunki do nauki, jak i do szlifowania techniki są idealne. Regularne fale, dość mocny wiatr stale wiejący z jednego kierunku, i co najważniejsze – wiejący zawsze. Patrzymy nieco na ocean i jedziemy dalej. Po jakimś czasie zjeżdżamy z głównej drogi i mijamy pseudo osiedle odgrodzone od reszty świata wysokim murem. Jesteśmy w zatoce na zachodzie wyspy.

W porównaniu do miejsca w którym dane (to raczej nie jest najszczęśliwsze określenie) było nam nurkować jest tutaj pięknie, spokojnie i pusto. Gdy wspominam kiedy i gdzie my zakładaliśmy płetwy, nasz kierowca unosi mocno brwi i kręci głową ze szczerym niedowierzaniem. Jeszcze kilka minut poświęcamy na podziwianie tego miejsca i ruszamy dalej. Przyspieszamy, bo “droga” staje się bardziej ubita. Krajobraz przechodzi bardzo szybko w typowo wulkaniczne skały, tu i ówdzie mocno nadgryzione przez czas i ocean. Zatrzymujemy się przy jednym z takich wżerów. Kiedyś kanały lawowe, dziś naturalne mini baseny, umożliwiają lokalnym chłopcom popisywanie się się przed ludźmi takimi jak my. Swoją drogą ciekawe skąd biorą się dzieci na takich zadupiach. Do najbliższego domu ze 3 kilometry w linii prostej, nie mają butów, ciuchów ani nawet butelki z wodą, nie chcą pieniędzy. Po prostu tam siedzą.

Sal – zatoka na zachodzie wyspy

Zjeżdżamy w dół do zatoki. Znajduje się tam mały port, jak powiedział kierowca – ostatni przed wypłynięciem do Ameryki Południowej. Widać jest to punkt obowiązkowy wszystkich wycieczek bo po otwarciu drzwi wita nas tabun sprzedawców chińskich pamiątek, Ray-Banów, itp. Kręcimy się nieco po tym zakątku i jedziemy dalej.

Opróżniamy już drugą butelkę z wodą, a zabraliśmy tylko 3. W tym tempie umrzemy z pragnienia za dwie godziny. Przejeżdżamy przez Espargos i jedziemy dalej na północ. Droga dość szybko się kończy; skręcamy znowu w stronę morza. Krajobraz przecina co jakiś czas niewidoczny z większej odległości rów, zmuszający nas do szukania objazdu. Po jakimś czasie wydaje mi się, że nasz kierowca zgubił drogę. Mruczy coś tam pod nosem więc postanawiam się upewnić i pytam. Nie zgubiliśmy się, tylko deszcz padający tuż przed naszym przylotem zniszczył mieszkańcom system dróg. W tym miejscu wypada wyjaśnić pokrótce o co chodzi.

Sal, Cape Verde

Poza główną drogą, samochody poruszają się głównie po szutrze. Kilka razy w roku na Sal spadnie deszcz, ale tylko czasami spadnie taki, który jest na prawdę obfity. I wtedy pojawia się problem. Cała wyspa to w istocie płaski kawałek skały, który wody nie przyjmuje. Woda jak to woda – szuka ujścia; płynąc przez Sal przypomina okresowe rzeki w Afryce po pierwszych opadach. Wypłukując wszystko na swojej drodze zmienia dość znacznie wygląd gruntu oraz co najgorsze (dla kierowców): spłukuje cienką warstewkę pyłu jaka zdołała oprzeć się wpływowi wiatru. W pyle tym odciśnięte są ślady opon, dodatkowo co jakiś czas po obu stronach drogi widoczne są małe kupki kamieni albo opona – działa to jak swoista nawigacja. Bez tych znaków kierowcy jadą na wyczucie, co często zmusza ich do krążenia albo zawrócenia. W końcu ktoś znajdzie najlepszą trasę i drogi “same” się utworzą, ale do tego momentu jazda po Sal przypomina pierwsze kroki działania algorytmu mrówkowego (zboczenie zawodowe). To coś jakbyśmy wrócili z urlopu i zastali pół miasta w remoncie – można się zdenerwować.




W końcu dojeżdżamy do urwiska skalnego, nad którym góruje “restauracja”. Lata świetności ma już za sobą, przypomina gliwickie postkomunistyczne stołówki studenckie, choć podobno serwuje niezłe jedzenie. Okolica przypomina widoki znane ze zdjęć księżyca. Wysokie, wulkaniczne klify targane są przez sporej wielkości fale, a sterty głazów pokazują człowiekowi jego miejsce w szeregu. I tylko wierzyć się nie chce, że podczas „zimy” fale potrafią podejść pod samą restaurację. W tym surowym i nieprzychylnym miejscu znalazło się jednak trochę kolorów. To The Blue Eye, cud natury pokazywany na niemal wszystkich folderach z Cape Verde. Niebieskie oko to tak na prawdę niewielka dziura w sklepieniu jaskini przez którą wpadają miejscowe, mocne promienie słoneczne. Niemal nierozproszone, trafiają na czystą i spokojną wodę na dnie pieczary. Tak powstaje eliptyczna plama o bardzo intensywnym kolorze – The Blue Eye.

Republika Zielonego Przylądka – The Blue Eye

Patrzymy jeszcze chwilę na szafirową plamę i wracamy, bo w oddali widzę kolejną falę turystów. I choć znak (także w języku polskim) nakazuje oglądać The Blue Eye pojedynczo, ludzie lgną tam jak mrówki do miodu. Wsiadamy do jeepa i jedziemy dalej. Przed nami płaskie pustkowie, żadnej żywej duszy na horyzoncie, żadnego krzaczka ani większego kamienia. Tylko wiatr i czerwony pył. Z każdym kilometrem pokonanym na wschód wiatr przybiera na sile, co akurat jest dobre, bo zaczyna przyjemnie chłodzić. Nagle kierowca zatrzymuje auto i teraz ten cudowny wiatr pcha chmurę pyłu która normalnie ciągnęła się za autem wprost w nasze twarze. Z nim źle, bez niego też nie dobrze. Zerkam na aparat – cały w czerwonej poświacie, gdzieniegdzie połyskują kryształki soli; tylko czekać aż uśmiercą mi drugi obiektyw. Kiedy cały ten syf przetoczył się przez nasze auto (ze 3 razy), szofer wskazał na teren przed nami. Na niemal całej długości linii horyzontu pojawił się bardzo mocny mirage. Człowiek nawet w takim miejscu zwęszy interes, więc po naszej prawej stronie wybudowano bar Mirage. Jest to knajpa pośrodku niczego, ale zapewnia jedyne w swoim rodzaju widoki. Patrzymy chwilę na to hipnotyzujące zjawisko i jedziemy dalej.

Sal – mirage

Przed nami widzę pierwsze kępki roślinności która jakimś cudem przetrwała w tych warunkach. Wyboje zaczynają coraz mocniej atakować nasz samochód, kierowca zwalnia co daje nam więcej czasu na robienie zdjęć. Spod prawie karłowatych drzew wystają szkielety zabudowań – to chaty rolników. Ciężko nazwać ich pracę rolą, bo nie ma tu ani typowych pól (ja bym to nazwał dużymi grządkami) ani maszyn. Kierowca zapewnia jednak, że dzikie szparagi, ziemniaki (bataty), fasola i bodaj kukurydza dają radę urosnąć w tym nieprzyjaznym miejscu. Co więcej, są one w 100% organiczne i wolne od wszelkiej chemii. Rolników po prostu nie stać na nawozy i opryski, a poza tym nie mają oni bieżącej wody. Wjeżdżając między “pola” widzimy chłopa pędzącego bydło. Naprawdę nie wiem co te wszystkie krowy jedzą, a już zupełnie nie wiem gdzie znajdują wystarczającą ilość zieleni aby dać mleko. W Polsce kilka krów w ciągu dnia może robić za wydajną kosiarkę do trawników, tutaj bydło nie wygląda na zabiedzone, a trawy po prostu nie ma. Robię kilka fotek w trakcie jazdy i ruszamy dalej.

Pojedyncze budynki ustępują miejsca gęsto zabudowanym blaszanym kioskom – krajobraz jak z serii gier Fallout. Jak powiedział kierowca – to nie do końca slumsy. Ten dziwny obóz to miejsce przejściowe dla osób przybyłych na wyspę aby pracować przy hotelach, ale nie posiadających (jeszcze) wystarczających środków na wynajęcie mieszkania. Po uzbieraniu wystarczającej kwoty, ludzie wyprowadzają się do miasta a ich miejsce zajmują nowi imigranci. Zatrzymujemy się przy większym blaszaku co powoduje wysyp ciekawskich oczu ze środka. Nikt jednak nie podchodzi do auta, wszyscy stoją w bramie. Po jakimś czasie wychodzi stara i gruba murzynka, która najpewniej pełni rolę szefa tego dobytku. Kierowca podaje szefowej spod fotela jakąś kopertosiatkę, ta zagląda do środka i dziękuje; scena jak z filmu. Jestem przekonany, że właśnie przywieźliśmy lewe pieniądze do burdelu, ale chwilę później z siatki wyłania się kilka zeszytów i kolorowych mazaków. To nie burdel, to prowizoryczna szkoła. To miejsce jest potrzebne, bo choć na Cape Verde oświata jest bezpłatna, to aby zapisać dziecko do szkoły trzeba mieć oficjalny meldunek.

Kiedy tylko ruszamy dalej ku Espargos, z okolicznych domów wybiegają dzieci i próbują dogonić naszego pickupa. Niestety (dla nich) szofer nie oszczędza paliwa, więc zostawiamy w tyle ich zawiedzione twarze i wyciągnięte żebrząco rączki. Nie cierpię tego typu zachowań, ale winne nie są dzieci, tylko ludzie dający im pieniądze. Nie ma datków to nie ma problemu; są datki to rodzi się masowa skala tego zjawiska, na wzór tej w Indiach albo Londynie. Wjeżdżamy do Espargos, tym razem od północy.

Cape Verde – Espargos

Espargos położone jest na wzgórzu, dlatego jego ulice wiją się niemiłosiernie. Mijamy małe centrum (ładnie urządzone i utrzymane) i powoli wspinamy się na górę w środku miasta. Wjazd na nią nie jest łatwy; droga jest wąska i bardzo stroma a dodatkowo co chwila musimy się z kimś mijać. Parę spotkań na żyletki, parę testów hamulców i w końcu droga się kończy.

Na górze czeka na nas panorama (prawie) całej wyspy no i oczywiście wiatr. Prawie całej, bo oprócz miejsca widokowego wybudowano tam stację radarową (notabene pilnuje jej tylko jeden strażnik) która zasłania widok na północno-wschodnią części wyspy. Szczyt jest naprawdę warty zatrzymania się tam dłuższą chwilę.

Ruszamy leniwie w dół, przeciskając się między zabudową a ciężarówkami. Espargos kończy się tak samo szybko jak się zaczęło, parę zakrętów i mijamy ostatni budynek – szpital (podobno jeden z najlepszych w tej części Afryki). Droga znów ustępuje miejsca piaskom a my zaczynamy kluczyć między kupkami kamieni. Wiatr przybiera na sile a na horyzoncie dość szybko wyłania się wrak hiszpańskiego transportowca Cabo de Santa Maria. Palące słońce, wiatr i fale spowodowały, że po 40 latach niewiele z niego zostało. Niemniej wrak robi duże wrażenie a niedostępny teren tylko dodaje temu miejscu uroku.

Cape Verde – Shark’s Bay

Jedziemy po tych wertepach jeszcze jakiś czas i co kilka zakrętów zawracamy – zgodnie z zasadą tutejszych mieszkańców przez wodę się nie przejeżdża. W końcu zauważam nasze miejsce docelowe, mały parking z grupką ludzi. To Shark Bay, zatoka nazwana tak od licznych rekinów polujących w tych wodach. Jeden rzut oka i nie ulega wątpliwości, że jesteśmy we właściwym miejscu. Grupka otyłych i podpitych Anglików postanawia wejść do wody i poigrać z ogniem. Choć korci mnie żeby do nich dołączyć i zrobić parę dobrych ujęć, to wysokie fale i moja dziewczyna skutecznie mnie do tego zniechęcają. Szkoda, bo przez odległość i stan morza na moich zdjęciach niewiele widać, ale zaręczam wam, że tamtejsze rekiny to nie 2 metrowe osobniki z oceanarium. Nawet z tej odległości widzę, że są dużo większe od człowieka. Słońce zaczyna opadać więc pakujemy się do Jeepa i ruszamy z powrotem w kierunku wraku Cabo de Santa Maria. Dopijamy resztki wody, zerkam na zegarek – jeszcze wiele drogi przed nami.




Znów przemierzamy piaski Sal, ale tym razem idzie nam coraz gorzej. Złapaliśmy gumę. Na pustyni. I nie mamy już nic do picia. Kierowca postanawia jechać dalej bo zatrzymanie się w tym terenie mogłoby mieć przykre konsekwencje. Mijamy kilka niedokończonych resortów (wykończył je kryzys) i nareszcie wyjeżdżamy na asfalt. Krajobraz jak z Mad Maxa – trochę ruin, pustynia i prosta jak struna asfaltowa droga. Sal nie jest dużą wyspą, ale bardzo łatwo poczuć się tutaj całkowicie samotnie.

Sal – Pedra Lume

Kierowca najwyraźniej nie przejmuje się oponą i skręca w stronę wulkanu. Całe szczęście, bo jedziemy już chyba tylko na feldze. Wytwórnia soli Pedra Lume działała tu od 1804 roku i zakończyła produkcję w latach 30 ubiegłego wieku. Salinas jest jedną z głównych atrakcji wyspy i wcale się nie dziwię. Wejście na teren dawnej kopalni kosztuje 5€, kąpiel w basenach solankowych drugie tyle. My i tak mamy dość pyłu i soli na całym ciele więc jedyne co sobie fundujemy to zimna jak lód Coca-Cola. Wejście do krateru zostało wykute w jego ścianie i robi duże wrażenie, dopiero w środku zdajemy sobie sprawę jak olbrzymią powierzchnię zajmuje wulkan. Wchodzimy na środek krateru i podziwiamy „SPA” jakie tu stworzono. Definitywnie brakuje tu europejskiej ręki, bo wszystko wygląda jakoś nieskładnie. Dopijamy Colę, delektujemy się widokami i wracamy do auta. W międzyczasie nasz kierowca zmienił koło i odkurzył auto. Omiatanie samochodu na każdym przystanku to wyuczony nawyk każdego kierowcy z Cape Verde.

Sal – barki Pedra Lume

Ruszamy w dół, ale jestem już taki brudny i zmęczony, że nie mam ochoty na dalszą podróż. Ostatni przystanek naszej podróży to pozostałości kolejki linowej która transportowała urobek na barki, które to przewoziły sól przez rafę do wielkich transportowców. Z barek niewiele zostało, a z kolejki tylko drewniane konstrukcje słupów. Odskocznią od tej podróży w czasie jest nowy katamaran, którego kilku mężczyzn naprawia w doku – to ostatnie na co patrzymy. Nareszcie wracamy, przykręcam szybę i wyłączam aparat. Jedyne o czym marzę to porządny prysznic i duże, zimne Mojito. Jeden prysznic okazał się niewystarczający, tak samo jak jeden drink 🙂

Share.

Nazywam się Kuba i od 2013 roku prowadzę dla Was blog "Kuba w Podróży". Od czasu mojej pierwszej większej wyprawy minęło sporo czasu, a popularność bloga przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Z zawodu programista, w wolnych chwilach spisuję swoje poradniki, relacje z wypraw i ogólne doświadczenia ze światem. Do zobaczenia na szlaku!

2 komentarze

  1. Male sprostowanie. Rekiny w Sharks Bay nie sa duze , sa to mlode Lemon Sharks ktore zywia sie planktonem. Ten oboz przejsciowy w Espargos ( jak go nazwales ) to sa slumsy , zyja w nich cale kreolskie rodziny , czasem od pokolen. Jezdze do nich kazdego roku z pomoca humanitarna. Pewnie tak Ci powiedzial kierowca jeepa , oni chyba troche sie wstydza tego miejsca dlatego mowia o obozie przejsciowym. Zostaliscie przewiezieni przez bogatsza czesc slumsow gdzie dzieci sa przyzwyczajone do tego ze turysci rzucaja im cukierki , pieniadze itp. Tam po prawej stronie drogi , jadac w strone Espargos mieszkaja super biedni ludzie z mnostwem dzieci . Na Sal mieszkaja ludzie o przepieknych sercach , nieskalani hamstwem, klamstwem, zawiscia …..warto jechac tam nie tylko po to zeby popluskac sie w turkusie I polezec na pieknych plazach Santa Marii……watro jechac po to zeby poznac cudownych Kreolczykow 🙂

    • Co do slumsów to pewnie masz rację, moją wiedzę opieram na rozmowach z kierowcą. Co do ludności to spotkałem się z bardzo różnymi sytuacjami, od bardzo przyjaznego przyjęcia do bezsensownej agresji wynikającej w sumie nie wiadomo z czego.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Exit mobile version