Żółwie na Cape Verde to, obok nurkowania i podziwiania wielorybów, typowe Must-See tego rejonu. Pierwszy problem pojawia się kiedy chcemy je zobaczyć: mnogość ofert przytłacza, a sensownych recenzji próżno szukać. Co prawda zameldowani w hotelach RIU mogą bez opłat wziąć udział w porannym wykopywaniu jaj (są one przenoszone na drugą stronę wyspy), ale nie o to nam chodziło.
„Normalne” wycieczki realizowane są różnymi środkami transportu, od małych autobusów przez quady do Hummerów. Różnice w cenach są dość znaczne – nasza wycieczka kosztowała 50€ (2 osoby), podczas gdy najuboższa opcja przejazdu Hummerem to koszt 70€ od osoby. Cel podróży jest jednak zawsze taki sam, dlatego nie widzę sensu dopłaty do środka lokomocji.
Popijając Mohito czekaliśmy na przyjazd naszego busa, który (oczywiście) nie stawił się o czasie. W końcu jednak przyjechał nasz włoski kierowca i węgierska przewodniczka. Busik to taki trochę mniejszy i nowocześniejszy Autosan H9 ps. “Ogór”, na ultra wyklepanych resorach żeby niestraszne mu były kamienie. Jak to na Sal, jedziemy i jedziemy a krajobraz ciągle taki sam (czytaj → Pickupem po pustyni, czyli jak przemierzyliśmy Sal). Za oknem zapadła ciemność a my pokonując kolejne rowy po ulewach przywalamy tyłem autobusu o kamienie. Po kilku takich dzwonach przewodniczka uspokaja, że wszystko jest w porządku, bo od ziemi odgradza nas stalowa płyta którą Luigi przyspawał aby ochronić silnik…
Mała dygresja: pierwotnie żółwie caretta caretta składały jaja w piaskach po zachodniej stronie wyspy. Niestety hotele także upodobały sobie ten teren i jak to zwykle bywa, natura przegrała bitwę z człowiekiem. Aby chronić gatunek zdecydowano się wydzielić część wschodniego wybrzeża i ustanowić tam strefę wolną od ludzkiej działalności. Problem w tym, że wschód to nie piękne i szerokie plaże tylko skaliste wybrzeże, a samice są bardzo wybredne przy wybieraniu miejsca do składania jaj. Rozprasza je hałas, białe i żółte światło, skały, niewłaściwa temperatura i wilgotność piasku, itp. Jakakolwiek wątpliwość ze strony samicy powoduje przerwanie szukania miejsca/kopania i powrót do morza.
Robi się przyjemnie chłodno, wiatr przybiera na sile, kierowca gasi światło – musimy być już blisko. Jedziemy jeszcze kilka minut i w końcu osiągamy cel, jednak plaży jako takiej nie widać. Aby się na nią dostać kluczymy nieco między skałami, po drodze mijając namiot żółwich strażników. Władze Cape Verde ustanowiły straż tej części wybrzeża aby chronić żółwie przed biedniejszą częścią mieszkańców (kłusownictwo) i nielegalnymi wycieczkami (każde “biuro podróży” musi oddać część dochodu na ratowanie gatunku). O poważnym podejściu do sprawy świadczy sam fakt, że strażnicy, w przeciwieństwie do policji, posiadają broń automatyczną.
Na Wyspach Zielonego Przylądka często nie uświadczymy łuny od miast (na pewno nie takiej jak w cywilizowanych krajach), dlatego niebo wygląda dużo bardziej efektownie niż w Europie. Na nasze szczęście trafiliśmy na pełnię księżyca, bo jedna czerwona latarka naszej przewodniczki na niewiele by się zdała. Idziemy i idziemy, ale jedyne co widać to fale rozbijające się o białe piaski Sal. Zaczynają się pytania o żółwie – mówi się o tysiącach samic składających jaja, ale my musimy czekać na informację czy na całym odcinku wybrzeża znajduje się choć jedna; dziwna sprawa. W końcu dostajemy sygnał przez radio, że samica składa jaja, ale jest to bardzo daleko i nie wiadomo czy uda nam się zdążyć tam dotrzeć. Patrzę na wprost i końca plaży nie widzę, ale nie po to tłukłem się tutaj tyle czasu żeby nie zobaczyć niczego więcej poza piaskami. Aparat wiążę wokół nadgarstka i zaczynam biec. Moje nogi biegacza amatora naliczały kolejne setki metrów w życiowym tempie, po kilku minutach byłem już na czele stawki, ale końca plaży jak nie było tak nie ma. W końcu na horyzoncie pojawia się czerwony punkt – to światło biologów sprawdzających obrączki. Kiedy dobiegam na miejsce, samica jest już prawie w wodzie i dosłownie po 3 sekundach znika w morskiej toni. Raczej słaba atrakcja jak na 25€ i płuca wyplute na piasek…
Po dłuższej chwili dobiega reszta grupy, teraz wszyscy siadamy pod skałą i łapiemy oddech. W oczekiwaniu na kolejne żółwiowe wezwanie próbuję zawczasu przygotować aparat na robienie zdjęć w ciemnościach, ale zadziałało prawo Murphy’ego – mój Nikon odmówił współpracy. Jedyne sensowne zdjęcie jakie udało się zrobić wstawiam poniżej 😉
Siedzieliśmy długi czas na piasku i chyba los się nad nami zlitował, bo w końcu dostaliśmy informację o samicy szukającej miejsca na złożenie jaj. To był pierwszy osobnik caretta caretta którego mogliśmy podziwiać pełnej krasie.
Dzięki żółwiowi przez którego musieliśmy przebiec całą plażę, powrót do busa zajął dużo czasu, dlatego tamtej nocy jeszcze kilka samic zaszczyciło nas swoją obecnością. Niestety samego momentu składania jaj nie dane było nam zobaczyć – jak wspomniałem wcześniej caretta caretta są bardzo wybredne.
Czy cała ta zabawa warta jest swoich pieniędzy? Po pierwsze zależy którą opcję transportu wybierzemy – wycieczka na miejsce Hummerem to strata pieniędzy, ja wydanych 25€ nie żałowałem. Po drugie wiele zależy od szczęścia. Niektóre tury nie widzą nic poza piaskiem i oceanem, inne mogą obserwować samice przy pracy (składanie jaj trwa do 20 minut).
Wiem, że istnieją inne sposoby na podziwianie żółwi w ich naturalnym środowisku i to nie tylko w Republice Zielonego Przylądka. Niemniej sama przygoda, nocna aura tajemniczości i cud narodzin powodują, że ta wycieczka jest czymś wyjątkowym. Jeśli będziecie mieli okazję wybrać się na podobny wypad – zróbcie to.
Klikając dowolny przycisk poniżej motywujesz mnie do dalszej pracy: