Po drodze przez mękę dojechaliśmy w końcu do naszego skromnego hosteliku. Mieszkanie przerobione na miejsca do spania znajdowało się na 1 piętrze. Przybytek nazywał się TiflisLux, ale bliżej mu raczej do Syfilis niż Lux. Nie przyjechaliśmy tam jednak na wypoczynek, tylko zwiedzić stolicę tego pięknego kraju oraz świętować Nowy Rok. Właściciel zaoferował nam transport i kolację w jego własnej knajpie na co przystaliśmy.
Ilość jedzenia i wina jaka pojawiła się na stole powinna przerażać. Powinna, ale cała ekipa była tak głodna, że pochłonęliśmy niemal wszystko co gospodarz miał do zaoferowania. Resztę, zgodnie z panującym zwyczajem, zapakowano w reklamówki i wręczono nam przy wyjściu. O gruzińskiej kuchni, rozkoszy dla podniebienia, napiszę w osobnym wpisie.
Czacza
Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy na miasto, wszak do północy pozostało ledwie 20 minut. Szybka wizyta w sklepie – trzeba zakupić coś na rozgrzewkę. Prosimy o czaczę, ekspedientka wskazuje jakąś małą szklaną butelkę za 16PLN.
– Nie taką czaczę. Taką spod lady.
– To jest czacza.
– Ne boysya, my z Polszy. No, davay.
Dziewczyna znika gdzieś na zapleczu i wraca z plastikowymi butelkami wypełnionymi przeźroczystym płynem. Odkręcam butelkę aby upewnić się co do zawartości. Wdech; charakterystyczna woń owocowego samogonu wypełnia me płuca – bierzemy. Kilka złotych to więcej niż uczciwa cena za taką ilość. Czas udać się na pobliski plac, gdzie miasto zorganizowało zabawę Sylwestrową. Na dziś wystarczy zwiedzania.
Tbilisi
Tbilisi to miasto wijące się między wzgórzami, rozciągnięte w dolinie rzeki Kury. W stolicy mieszka prawie 25% ludności kraju i, jak zapewniał mnie właściciel TiflisLux, to tutaj robi się pieniądze.
Tbilisi ma bardzo burzliwą historię i widać to na każdym kroku. Stare i rozpadające się kamienice kontrastują tu z nowoczesnymi budynkami, a zdezelowane Łady dzielą parking z nowymi modelami Porsche. Metro w którym jest darmowe Wi-Fi, ale bramki czy schody elektryczne lubią nie działać (albo ich po prostu nie ma). Drogie, markowe sklepy w niedokończonych budynkach. I tak dalej i tak dalej… Sytuacja przypomina nieco kraje trzeciego świata, gdzie masa ludzi ma dostęp do internetu, ale do kanalizacji niekoniecznie. Tbilisi miało niewiele lat na prawdziwy rozwój (odkąd Gruzja “uwolniła się” od Rosji) i intensywnie wykorzystano ten czas; jednak wiele pozostaje jeszcze do zrobienia.
Co zobaczyć?
W Tbilisi jest wiele miejsc wartych zobaczenia, w końcu 1500 lat historii robi swoje. Niestety, po perskim gniewie z końca XVIII wieku, z prawdziwie starej części miasta niewiele zostało (tyle co z Drezna w 1945). Obecnie miasto stawia na nowoczesność i nie boi się śmiałych architektonicznie inwestycji. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na zwiedzanie, ale postaram się opisać najważniejsze atrakcje Tbilisi.
Most Wolności i Park Europejski
Most Wolności zlokalizowany jest w samym centrum miasta. Nowoczesny i awangardowy, wpisany jest na stałe w zabudowę Tbilisi. Polecam wybrać się na niego nocą: iluminacje robią duże wrażenie. Do mostu przylega spory i zachowany w tożsamej stylistyce Park Europejski, tuż obok znajduje się stacja kolejki na wzgórze Sololaki.
Kartlis Deda (pot. Matka Gruzja)
Kartlis Deda to aluminiowy pomnik matrony symbolizującej Tbilisi, trzymającej w jednej ręce miecz (dla wrogów) a w drugiej czarę wina dla przyjaciół. Pomnik ustawiono na szczycie wzgórza Sololaki na cześć 1500 lecia miasta. Kartlis Deda widać niemal z każdego miejsca Tbilisi.
Sama figura obiektem ciekawym nie jest, dodatkowo będąc na górze jedyne co możemy podziwiać to jej tyłek. Ciekawy jest za to przejazd kolejką spod Mostu Wolności na szczyt wzgórza: umożliwia on podziwianie Tbilisi w całej okazałości.
Abanotubani (dzielnica łaźni)
Tbilisi słynie ze swoich łaźni siarkowych. Dzielnica Abanotubani usiana jest charakterystycznymi kopułkami z których wydobywa się para i zapach siarkowodoru. Dla turystów postawiono łaźnie “królewskie”, nieco dalej znajdziemy te mniej luksusowe (ale za to kilkukrotnie tańsze), w których również możemy wynająć sobie pomieszczenie na wyłączność. My jednak chcieliśmy zasmakować bani tak jak robią to autochtoni.
Wskazano nam budynek nieco dalej od innych: lekko zaniedbany, nieduży blok wyglądający jak małomiasteczkowy urząd. Po wejściu wita nas pani w okienku rodem z basenów w latach 90 – dobrze trafiliśmy. Przyjemność nie jest limitowana czasowo, kosztuje bodaj 2 PLN i ma ten specyficzny klimat. W korytarzu wiszą 2 koce – po prawej panie, po lewej panowie. Za zasłoną wita nas rząd pracowniczych szafek, smród wody siarkowej i 2 starych, półnagich Gruzinów z więziennymi tatuażami. Panowie palą papierosy i popijają alkohol ze szklanek bacznie się nam przygladając. Zrzucamy ubrania i zaczyna się rozmowa:
– A wy skąd?
– My z Polszy. (Nauczony doświadczeniem dorzucam:) My ruskie niet.
Ten bardziej wydziarany dociąga końcówkę papierosa, wstaje i klepiąc jednego z nas po klacie:
– No fajne chłopaki, dobrze zbudowane…
Jako ręczniki dostajemy kolonijne prześcieradła, z gratisowym opierdzielem za próbę wniesienia GoPro. Już mamy ruszać do bani, ale jeden z Gruzinów tarasuje nam przejście i krzyczy coś po rosyjsku i gruzińsku. Po chwili kapitulujemy – nikt nie może zrozumieć o co mu chodzi. W końcu drugi staje przed nami, spuszcza spodnie i krzyczy:
– Adam i Ewa!
Tak więc naguścy jak nas pan bóg stworzył ruszyliśmy w głąb ciemnego korytarza. W środku znajdują się 3 pomieszczenia: łaźnia wstępna z prysznicami, łaźnia z łóżkiem do “skrobania”, basen z zimną i gorącą wodą oraz sauna. Pod ścianami siedzą Gruzini, popijają alkohol i omawiają swoje sprawy; od dzieciaka do dziadka, od Pana przez Wójta do Plebana.
Namówiony przez kolegę zamawiam skrobanie. Za cale 4 złote zostałem obdarty żywcem ze skóry i umyty mydłem przez starego Gruzina. Jedno mogę przysiąc: nigdy nie czułem się taki czysty i rześki. Skrobanie w bani wpisuję na gruzińską listę rzeczy Must-Do. Warto wspomnieć, że jeśli chodzi o żeńską część przybytku to oferuje ona tylko miejsce do umycia się; paniom pozostaje skorzystać z prywatnych bani.
Twierdza Narikala
Narikala to jedna z najstarszych budowli Tbilisi. Wielokrotnie przebudowywana, zdobywana i w końcu mocno zniszczona przez trzęsienie ziemi. Twierdzy, szczególnie nocą, niesposób niezauważyć.
Mtatsminda Park
Mtatsminda to średniej wielkości park rozrywki, zlokalizowany na wzgórzu. Olbrzymie koło diabelskiego młyna, podobnie jak wieża telewizyjna to dwa charakterystyczne punkty parku, widoczne chyba z każdego miejsca Tbilisi. Na szczyt wzgórza prowadzi kolejka, choć można tam dostać się pieszo (nie polecam). Biletem do kolejki jest karta wstępu do parku, ale radzę doładować ją dodatkowymi środkami na dole, bo na górze nie ma takiej możliwości (fuck logic). Gruzja nie byłaby jednak sobą, gdyby nie dało się ugadać wstępów do atrakcji na boku 🙂
Pomijam pomnik Kaczyńskiego (choć zawsze to jakiś polski akcent), bo tak nagłośniony przez nasze telewizje gruziński hype na jednego z bliźniaków okazał się informacją wyssaną z palca. Pomnik, a w zasadzie głowa, stoi na małym skwerku, pośrodku kilku bloków w zwykłej dzielnicy. Okoliczni mieszkańcy nie mają pojęcia o kogo i o co chodzi. Tyle z Kaczyński-hype.
Stolica bardzo przypadła mi do gustu, chyba mam we krwi ten post-socjalistyczny klimat. Pyszna kuchnia, otwartość ludzi, gościnność, skłonność do pomocy, załatwiania spraw na boku i nieukrywana niechęć do Rosji – to coś co jeszcze do niedawna było bardzo powszechne w Polsce.
Klikając dowolny przycisk poniżej motywujesz mnie do dalszej pracy: